Kolaże: Julia Wojciechowska @design.wojciechowska
Rozmawiała: Maria Czekańska
Fotografia: Marta Motyl @motyl.m
Maria Czekańska: Do tej pory wydałaś dwa tomiki – „Kokosty” w 2018 roku i „Agresty” rok później. W każdym z nich nawiązujesz do nowych porządków deklinacyjnych, modalnych i sztucznie utrwalonych leksemów, które nie opierają się na nowej ontologii ciała, jaką utrwaliła w swoich filozoficznych pismach i zaproponowała szerszej grupie odbiorców Judith Butler, kłaniając się w stronę mocnego fundacjonalizmu. Odnosisz się do tego, że polski język nie jest dostosowany do pojmowania swojej seksualności i płciowości. Od wydania pierwszej książki minęły dwa lata. Czy uważasz, że przez ten czas Polska wykonała choć drobny krok w kierunku subwersji genderowej? Czy będzie to coś, co wciąż będziesz kontynuować w swoim następnym tomie „Orzechnia. Orzechnini – Orzechnica – Orzechniczka”?
Łukasz Kaźmierczak/Łucja Kuttig: Wydaje mi się, że najprościej rozumiana rodzajowość w polszczyźnie pozwala na wyrażenie trzech stanów stacjonarnych w odniesieniu do płci, czyli rodzaju męskiego, żeńskiego i nijakiego, z tym pierwszym stosowanym jako generyczny. Tutaj rodzi się zatem prymarna wątpliwość, dlaczego męskoosobowość przyjmuje się za domyślną osobę w zdaniach bezosobowych, czyli np. z zaimkiem ktoś lub nikt. Poprawić to można nieco przez „ktosię” i tę formę słyszę w co poniektórych kręgach przyjaźnie nastawionych do feminizmu. Nijakość albo trzecia płeć (gramatyczna, Genus, genre, gender, genos) całkiem sprawnie i zgrabnie bryluje w bezosobowych narracjach i w relacjach dzieciąt czy rzeczowników żywotnych rodzaju nijakiego. Kocię zatem zasnęło na kocyku, po czym można było je pogłaskać i spokojnie dało się je sfotografować, co też mi się udało, choć potem przyszło mi spać z futrzakiem na jednym łóżku. Nieprawdą okazuje się zatem twierdzenie, jakobyśmy nie mówiły bądź nie potrafiły o sobie opowiadać w rodzaju nijakim w języku polskim. Wystarczy dodać w liczbie pojedynczej „hipotetyczne” końcówki „-om” czy „-oś”. Dzięki temu mamy możliwość odczarować nijakość z etykiety pośledniejszej, obelżywej, cudacznej, pretensjonalnej, ekscentrycznej i przeobrazić ją w niebinarność, androgyniczność, gynandryczność, tertiarną generyczność.
Istnieją jednak liczne zastrzeżenia wobec takiego podejścia: przede wszystkim upupienie, zinfantylizowanie poprzez rodzaj nijaki. Poza tym projekt tego typu bazuje na teorii – trudno powiedzieć, czy przyjmie albo przyjąłby się on w praktyce i w uzusie. Jeśli założymy, że ma rację bytu, to warto zastanowić się nad tym, na ile liczna byłaby jego reprezentacja oraz występowanie w nieafektowanym lub nieparodiowanym kontekście.
Stylistyczne wątpliwości można mnożyć długo, lecz pojawia się także kwestia tego, czy „trzecia płeć (gramatyczna)” stałaby się właściwym wyborem dla osób płynnych płciowo (gender fluid), w rozmaity sposób tranpłciowych, queerowych, biorąc pod uwagę stopień, w jakim te osoby są w ogóle w polszczyźnie reprezentowalne, zwłaszcza w trybie przypuszczającym i w czasie (za)przeszłym. Mnie udało się usłyszeć jednostki używające wobec siebie czasowników w rodzaju nijakim raz, w Łodzi, podczas lipcowego oprowadzania Łódzkiego Szlaku Kobiet, czyli Rocznicy Głodowego Strajku Łódzkich Robotnic. Samo staram się używać tego typu fleksji pośród przyjaciółek, choć nie przeszkadzają mi formy w rodzaju męskim czy żeńskim, chyba że jawnie zahaczają o agresję lub ignorancję.
Stylizacji z „biogranifestu” z „Kokostów” z liczbą podwójną (czy z „zesłania ducha i przyrodzenia płci [nie płciu] przez partenogenezę” z „Agrestów”) użyłom z kolei jako środka modalności, podającego w wątpliwość spójność, jednorodność, domkniętość i niedyfuzyjność płciowych konstruktów społeczno-kulturowych, czyli kobiecości i męskości, czy rozleglej ujmując – tożsamości jako takiej. Pierwsza konsternacja przy napotkaniu tego typu „udziwnień” może opierać się na tym, skąd tyle pretensji wobec metrykalnej dychotomii. Inspirująco działały tu tropy z Foucaultowskiej filozofii, że „ujarzmić ludzi to znaczy wytworzyć w nich ja”.
Poprzez dedukcję i negację wysuwam przeto wniosek, że nie chodzi mi o „wytworzenie ja”, lecz prędzej o rozpuszczenie, roztworzenie ego. Niechże ego ciecze, ucieka, tranzytuje i transponuje. Eskapizm, jakkolwiek osądzany, można w tym przypadku ująć jako obronę przed przemocą władzy: dysponującej wiedzą o płci, narzucającej metrykę wiedzy o płci, uchylającej wiedzy poprzez wikłanie w relacje opresji.
W tej chwili łatwo znaleźć odniesienie do myśli Judith Butler i Donny Haraway. Skoro ta pierwsza filozofka postuluje performatywną, odgrywalną konstrukcję tożsamości, jej dyskursywność, podważalność, niestabilność, spełnianie założeń twierdzenia o fali wierzgającej, to Haraway wprost radzi sprzeciwiać się patriarchatowi topologią niespójności, niemetrykalności płciowej. Choć ten mój osobliwy postulat zabrzmiał niczym implikacja, to bynajmniej nie chodzi mi tutaj o definiowanie warunku koniecznego czy wystarczającego, ani cytowanie wedle chronologii. Postępowanie subwersyjne przynosi bowiem niekiedy ulgę. Zwalnia nas z wykonywania zadań, by utrzymać płeć społeczną oraz ciągłość powtarzalnego procesu ucieleśniania, upłciawiania. W związku z tym transgresja, queerowanie, nonbinaryzowanie, antymaskulinizowanie wpisują się w grupę punktów oporu: możliwych, koniecznych, dzikich, samotnych, zgranych, pełzających; w jednostkowe praktyki codziennej, politycznej kontestacji.
Na ile to działa w Polsce? Wydaje mi się, że na to pytanie trafniej odpowiedziałyby działaczki LGBTQ+ czy ogólnie społeczne, np. z Fabryki Równości w Łodzi. W każdym razie prędzej za oczywistość uznałobym fakt, że przy obecnej władzy w Polsce i postępującej reakcyjności czy to w kościele katolickim, czy w polityce, uderzającej też w naukę, a ściślej rzecz ujmując w studia nad kulturowo-społecznym wymiarem płci (genderem), trudno mówić o jakiejkolwiek poprawie, pomimo że oddolnych, organicznych akcji odbywa się mnogość i to ostatnie mnie cieszy.
Jakkolwiek bądź trudno przejść obojętnie wobec ostatniej nagonki na działaczki nieheteronormatywne, w tym na pokazówkę władzy podczas policyjnej akcji zatrzymania działaczki Stop Bzdurom, Margot.
Kiedy jednak wrzeszczysz, to Cię ośmieszą i przedstawią jako pieniaczkę. Gdy zaś przemawiasz rezolutnie i rzeczowo, to Cię przegadują i nie dadzą ci dojść do słowa idiotycznymi przytykami czy pytankami. Trzeba by zatem chyba protestować jednocześnie i demonstracyjnie, i w debatach oksfordzkich.
Co do planowanego tomiku „Orzechnia (…)” zaś, to wedle Joanny Mueller, Aleksandry Szwagrzyk-Dalasińskiej i Krzysztofa Hoffmanna podejmuję tam wątki podobne do tych z „Kokostów” i „Agrestów”, dosadniej sytuując je w perspektywie transhumanistycznej. Inspiruję się przy tym filozofią Luce Irigaray, Judith Butler i Donny Haraway, sięgam do języka naukowej utopii czy wprowadzam hybrydyczne ciała postludzkie.
Wszystko, co napisałaś, można wpisać do ram mikrohistorii, pełnych sprzeczności, raz ironicznych i blasfemicznych, odsuwających swoje “ja” oschle na dalszy plan, aby po chwili zaskoczyć czytelnika afektywnym twistem. Mimo to wszystko z sobą współgra i bez całości sprzeciwilibyśmy się właściwemu, dialektycznemu odbiorowi utworów. Jedną rzeczą, jaka splata ze sobą wiele wątków, jest występowanie różnych bohaterów. Muszę więc Cię spytać, czy odgrywają one stricte role fantazmatów, czy też poddajesz swoje pióro lekkiemu mimesis?
Każdy_a bohater_ka z obydwu tomików ma swoje pewne zaczepienie w rzeczywistych postaciach: ludzi spotykanych na co dzień lub od czasu do czasu, zwierząt, raperek. Postacie odnajduję nie tylko w rozmowach realnie odbytych lub napomkniętych, zaczętych, lecz również w fantazmatach wytworzonych przez kulturę, jak choćby nowenna pompejańska, która przekazuje objawienie podmiociu lirycznemu albo „instytucji przemawiającej”, jak to zgrabnie ujęła Aleksandra Szwagrzyk-Dalasińska na spotkaniu w Toruniu. Tutaj wydaje mi się trafniej pasować Twoje zapytanie o subwersję, ponieważ język zastany, napotykany, zasłyszany, uświęcany lub zaczepny staram się cytować, parafrazować i mocno koloryzować wbrew jegoż pierwotnej intencji. Chociaż subwersja może polegać na kompromitacji przez imitację idealnych, społecznych wyobrażeń, to nie sądzę, że wykonuję pastisz, pamflet lub parodię. Częściej zdaje mi się tworzyć konstrukcję otwartą z uchyloną przez scenkę furtką. Wciąż usiłuję zostawić przestrzeń dla czytelniczki_ka i jej_jego interpretacji. Wszak moje mimesis niesie ze sobą subiektywne nacechowanie i przedstawienie, któremu raczej daleko do rzetelnej faktyczności.
Od „Kokostów” do „Agrestów” przeszłaś z prozy poetyckiej do czystego, poetyckiego tomiku. Widać, że podmioty przechodzą metamorfozę, ewoluują i rozwijają się, po ludzku. Można więc odnieść wrażenie, że dojrzewamy wraz z podmiotami. Czy było to naturalne przejście, czy po prostu stwierdziłaś, że dostosujesz formę literacką do swojego przekazu? Dlaczego uznałaś, że właśnie „Agresty” będzie lepiej opowiedzieć w poetyckiej formie?
Jeśli idzie o prozy poetyckie, to pozwalają mi one skupić się na odpowiednim doborze słów, ich ulokowaniu, zadbaniu o fraktalną strukturą zdań. W nich wersyfikacja nie odgrywa aż tak znaczącej roli i wydaje mi się, że dzięki ciągłemu zapisowi, udało mi się odbyć przydatny trening w pisaniu poetyzowanego tekstu. W „Agrestach” układ cechuje się nonszalancką różnorodnością i nieregularnością, ponieważ podoba mi się eklektyzm i w kompozycji tomiku znów pierwszorzędną funkcję pełniła treść, nie zaś forma. Pisanie w sposób spójny formalnie chyba nigdy nie należało do moich mocnych stron, ale też w formach używanych przeze mnie raczej nie uwidacznia się rewolucyjność.
Widzę po aktywności na Facebooku, jak stale udzielasz się w wydarzeniach społeczności LGBT i ekofeministycznych. Co czujesz w związku z niedawnymi wydarzeniami w kraju, które wzmacniają mowę nienawiści, homofobię i transfobię przecząc zupełnie temu, co tworzysz? Utworom o mocnym buncie przeciwko założeniom fundamentalistycznym, manifestom o wolności atakujących populistów, broniących abiektów? Czy te wydarzenia wpłyną na zapowiedziany już tom poezji?
Z jednej strony staram się wykazywać większą wyrozumiałością dla wyborów podejmowanych przez innych ludzi, choćby zupełnie sprzecznych ze mną. Patrząc na drugą stronę medalu, znacznie bliżej mi do słów buntu umieszczonych we wstępie antologii „Wiersze dla opornych”, których autorkami są Beata Gula, Sylwia Głuszak i Ola Wasilewska, redaktorki książki. Piszą one o postfaszystowskiej logice kratkowania rzeczywistości, czyli traktowania jej wybiórczo i hierarchicznie, dyskryminacyjnie i patriarchalnie, z obsadzaniem ról uprzywilejowanych podmiotów, stanów i sacrów oraz wykluczonych grup, cech i grzechów, z zakreślaniem kratek i wsadzaniem za kratki. Kapitalistyczną, neoliberalną i konserwatywną narrację nazywają one „zjawiskiem hybrydowym, dynamiczną konstelacją rozmaitych czynników i elementów: […] homofobii, mizoginii, antysemityzmu czy nacjonalizmu, do których dopisywać możemy bez końca: transfobię, islamofobię, ksenofobię i etnofobię, szowinizm, seksizm, rasizm i gatunkowizm, eksploatacyjny stosunek do zwierząt i środowiska naturalnego, kapitalizm czy ejdżyzm”.
Za zatrważające oraz traumatyczne uważam postępowanie polityków_czek, którzy_re dla zysku politycznego, osobistego, i finansowego przeobrazili_ły czerwcowy miesiąc dumy i świętowania nieheteronormatywności w filisterski, nienawistny festiwal niestrawnej kiełby politycznej w myśl zasady divide et impera. Co mnie jeszcze bardziej dotyka, to kompletne rozbiegunowanie, stuprocentowa polaryzacja i alienacja mojej osoby w obrębie tzw. bliskich, czyli rodziny. Już nie tylko telewizja publiczna dyktuje wyborczyniom_com partii rządzącej, lecz także nacjonalistyczne kanały jutjubowe podpowiadają postfaszyst(k)om, jakie wypowiedzi należy uznawać za sprawdzone czy słuszne i kto zasługuje na dostęp do zasobów: pieniędzy, rządów i prawdy. Na dobitek, głosy eksperckie i opiniotwórcze, również naukowe, z łatwością daje się sfabrykować. W ten sposób niektórzy „bliscy” nie patrzą na mnie jak na człowieka, który się wypowiada, zdobył wykształcenie oraz wykazuje się jakąś inteligencją. W ich oczach widnieję jako filar feministycznych, też „genderowych” poglądów, nygus i brudas, który zamiast poświęcić się tak zarobkowaniu, jak i tworzeniu „swojego małego królestwa” w zgodzie z neoliberalnymi ideałami, odgrywa szopkę wege-dziwaka, któremu w główce się poprzewracało od zbyt dużej ilości studiów. Poprzez ową szczerość nie staram się użalać nad sobą czy czynić z siebie ofiary.
Chodzi mi o ukazanie hipokryzji bijącej od obecnej władzy, co poniektórych hierarchów kościelnych, faszystowskich ruchów, organizacji i fundacji, które hołubią rodzinie, familijnym wartościom, podejmują „kroki” ku zwiększeniu dzietności w Polsce, a tymczasem, poprzez promowanie swojego patriarchalnego, heteronormatywnego, fundamentalistycznego modelu podstawowej jednostki społecznej zachęcają ludzi do piętnowania inności oraz wyjątków niepodchodzących pod wzorzec, dostarczają im uzasadnienia i wymówki do wypowiadania złowrogich słów czy afiszowania się zaciekłą antypatią, wręcz takie zachowanie uświęcają i rozgrzeszają. Ponadto godzą w podstawowe prawa kobiet do samostanowienia o swoim ciele.
Paradoksalnie dzięki tym mocno toksycznym relacjom rodzinnym staram się w ludziach częściej szukać inspirujących oraz budujących cech, niechby i dla czystej, dyplomatycznej kurtuazji. Z kolei dzięki względnie minimalnej niezależności finansowej przyglądam się temu od twórczej strony, jednak nie zawsze mogłom sobie na takie nastawienie pozwolić. Poza tym, tej ekonomicznej mikrosuwerenności bynajmniej nie utożsamiałobym z jakąkolwiek gwarancją.
Towarzyszy mi niepokojąca niepewność, że społeczeństwo, w tym rynek pracy, zdominuje zalecenie, by kierować się fanatycznymi, ksenofobicznymi wytycznymi, aż ostatecznie okaże się, że pozostanie mi jedynie posłuchać rady „niech wypierdala”, jak to poniektóre osoby skomentowały plany Manueli Gretkowskiej albo zwracały się do lekarek_rzy rezydentek_ów podczas ich protestu. Tym bardziej zatem odrzuca mnie szczucie na mniejszości oraz odwracanie się plecami m.in. do osób doświadczających przemocy domowej poprzez choćby ostatnie działania polityczne wokół konwencji stambulskiej.
Wedle co poniektórych moich przyjaciółek obecna nagonka jawi się im jako coś więcej aniżeli konserwatywny backlash, reakcyjny mechanizm obronny przeciwko egalitaryzacji i emancypacyjnym ruchom. Opresyjne działania odbierają jako coś intensywniejszego i bardziej zajadłego. Ważne, by głosy sprzeciwu wybrzmiały, dlatego cieszą mnie wszelkie inicjatywy działaczek_czy niewyrażających zgody na te dyskryminacyjne „zjawiska hybrydowe”. Liczą się też symboliczne akcje, np. konkurs na dzienniki osób LGBT+ organizowany przez Uniwersytet Warszawski:
Nie określiłobym siebie jako wielce angażujące się w protesty i w aktywizm, dlatego przykładowo Maja Staśko, Beata Gula, Monika Rak, Marta Zdanowska, Izabela Desperak albo Agnieszka Małgowska mogłyby wypowiedzieć się dogłębniej w tym temacie. Bądź co bądź, obecny prezydent Polski czy partia go popierająca z pewnością nie znajdą się w „Orzechni (…)”.
W swoich mocno kontestatorskich dziełach dotykasz szereg istotnych problemów społecznych: prekariatu, przemocy zarówno fizycznej jak i kulturowej, społecznej, postrzegania ontologii ciała, patriarchatu, fundamentalizmu. Gdybyś miała powiedzieć dziś, co jest najbardziej palącą dla Ciebie sprawą, umiałabyś wybrać?
Za najbardziej palącą kwestię uważam zagadnienia klimatyczne i przeciwdziałanie globalnej katastrofie ekologicznej. Weganizm, niepalenie papierosów, poruszanie się komunikacją publiczną, rowerami czy pieszo, segregowanie śmieci, świadomy konsumpcjonizm, ograniczenie reprodukcji i minimalizm niekoniecznie wystarczą, by zatrzymać skutki nadmiernej eksploatacji zasobów planety, ponieważ za nie odpowiadają w głównej mierze najzamożniejsi. Zarówno jednak legitymowania się winą najbogatszych celem niepodjęcia działań, jak i rozliczania innych z tego, ile im jeszcze brakuje do osiągnięcia iście idealnych cnót przyjazności dla środowiska, nie widzę jako strategii sprzyjającej sprawie. Emisje gazów cieplarnianych i zanieczyszczeń powinny być zredukowane do zera już w tej chwili. Poprzez weganizm możemy je minimalizować, w końcu według FAO żywy inwentarz i jego utrzymanie oraz wyżywienie odpowiada za 14,5% antropogenicznej emisji gazów cieplarnianych (5% całkowitej antropogenicznej emisji CO2, 44% metanu CH4 i 53% podtlenku azotu N2O). Jak natomiast zaspokoić albo prędzej poskromić rosnący apetyt energetyczny? Czy przeprowadzanie kontrolowanej zimnej fuzji z termodynamicznym zyskiem przyniesie odpowiedź na powyższe pytanie? Co z zasobami wody?
Niestety, oficjalne dane mówią o tym, że wskutek katastrofy klimatycznej ucierpią w przytłaczającej mierze kobiety, co wynika z powiązania marginalizacji kobiet w społeczeństwie patriarchalnym z niszczeniem środowiska przyrodniczego.
Karen J. Warren wykazała istnienie związków historycznych, egzystencjalnych, symbolicznych i teoretycznych między seksizmem a degradacją tego, co naturalne. W ramach feminizmu różnorako odnoszono się do dualizmu natura-kultura i jego relacji z parą kobiecość-męskość. Współcześnie nie przemawiają do mnie esencjalistyczne uproszczenia Mary Daly. Bliżej mi do nurtu ekofeminizmu kulturowego w ujęciu Susan Griffin, która poetycko opisuje idee i odczucia pobrzmiewające w weganizmie. Z drugiej strony nie rozumiem abominacji Susan Griffin wobec metrykalności i arytmetyki, gdyż według mnie jeśli jakieś koncepcje wydają nam się obce bądź wrogie, to dlaczego nie przepisać ich na swoją korzyść oraz ich nie zastosować w nieoczekiwany sposób? – oswajając w ten sposób kolce, zwłaszcza wobec bytów abstrakcyjnych, nienacechowanych w żaden sposób, czekających na nadanie sensu, jak właśnie liczby, operacje matematyczne, systemy informatyczne, prawa fizyki, związki chemiczne, choćby te najbardziej demonizowane jak środki ochrony roślin czy narkotyki. Dla mnie pojęcie „złej” cząsteczki albo „złej” chemii jest irracjonalne i ksenofobiczne, zawiera w sobie zbyt duże uproszczenie bądź wręcz niebezpieczną ignorancję, skoro potępia się całą gałąź nauki zwaną „chemią”. Niestety, bez wiedzy chemicznej i analizy instrumentalnej ochrona środowiska nie miałaby racji bytu w obecnych czasach.
W tym miejscu zatem spotykam się poniekąd z ekofeminizmem duchowym, choćby w rozumieniu Starhawk. Postulowana przez nią duchowość skupiona wokół kultu Ziemi obejmuje wzajemne powiązanie wszystkich istot czy zjawisk, włączenie umysłu i ciała w naturę, czyli przeciwstawienie się m.in. platońskim oraz kartezjańskim rozróżnieniom. Starhawk sprzeciwia się ekoterroryzmowi, zachęca również do wiedzenia życia opartego na współczuciu. Wyraźnie rozgraniczyła ekofeminizm od wspomnianych wcześniej hybrydowych, postfaszystowskich procesów wykluczania:
„Gdy ekolodzy z radością witają nieszczęścia spadające na Afrykanów albo homoseksualistów, sprzymierzają się z tymi samymi grupami interesu, które zabijają ludzi o ciemnej skórze, gejów, kobiety i inne cenne grupy społeczne. A to są te same grupy interesu, które niszczą ekosystemy ziemi i dewastują ogromne obszary dzikiej przyrody”.
W dzisiejszych czasach w nurty ekoterroryzmu wpisałobym także zwolenniczki_ków co poniektórych teorii spiskowych czy guru proekologicznych ruchów postnewage’owych. Pomimo że Starhawk, podobnie jak Mary Daly, nie afirmuje nekrofilii, którą obydwie myślicielki przypisują patriarchatowi, to Starhawk dopuszcza osoby płci innych aniżeli żeńska do angażowania się w działalność ekofeministyczną.
Jednocześnie większość rozwiązań proponowanych przez naukę celem przeciwdziałania katastrofie klimatycznej pokrywa się z postulatami ekofeminizmu socjalistyczno-transformacyjnego, reprezentowanego przez np. Marię Mies i Vandanę Shivę. Nawołują one do podjęcia kroków obejmujących: ograniczenie produkcji; zrównoważony rozwój; demokrację bezpośrednią; synergiczne sposoby radzenia sobie z trudnościami; łączenie nauki i technologii ze starożytnymi mądrościami i tradycjami; zniesienie granic pomiędzy pracą a zabawą, nauką a sztuką, duchem a materią; traktowanie zasobów przyrody jako wspólnego dobra, nie zaś jako własności prywatnej; strategię zaspokajania podstawowych potrzeb; troskę o innych, współczucie, opiekuńczość oraz świadomość, że aby każda osoba miała to, czego potrzebuje, nikt nie może posiąść wszystkiego.
Ostatecznie zatem poprzez ekofeministyczne środki poetyckie docieram do zagadnień, o których wspominasz: prekariat, przemoc fizyczna, kulturowa, społeczna, postrzeganie ontologii ciała, patriarchatu czy postawa wobec fundamentalizmu.
Kiedyś powiedziałaś, że byłoby dla Ciebie antyfeministycznym zabierać miejsce należne kobietom, więc wolisz przybrać formę mnogą. Mogłabyś nam rozjaśnić, na czym polega ten paradoks androgynii?
Androgynia nosi długą tradycję podważania stosunków lub kontraktu płci, wskazuje na zniesienie nieprzekraczalnych granic płciowych: nie tylko jako możliwość połączenia kobiecości i męskości w jednej osobie, lecz również jako proces, wskutek którego ramy kobiecości i męskości tracą na konturze. Koncept psychicznej androgynii, podejmowany m.in. przez Sandrę Ruth Lipsitz Bem, Dorothee Bierhoff-Alfermann czy Ullę Bock, wychodzi z założenia, że nie istnieje genetyczne uwarunkowanie, które wymuszałoby wykształcenie w człowieku tylko męskich bądź żeńskich cech. Już prędzej występują one jednocześnie i od dalszego rozwoju zależy, jakie rysy osobowościowe będą dominować, przy czym androgynię postrzegano podówczas jako optymalną mieszankę. Co ciekawe, nawet krytyczki_cy tej koncepcji przyznały_li rację, że osoby androgyniczne w stosunku do ludzi mocno wpisujących się w binarne role płciowe mogą podjąć rozleglejsze spektrum działań, charakteryzują się większą elastycznością i zdolnością dopasowania do danych sytuacji, a także silniejszym zrównoważeniem emocjonalnym oraz poczuciem własnej wartości, co z kolei koreluje z lepszym zdrowiem psychicznym (przy użyciu Kwestionariusza Atrybutów Osobistych PAQ i Kwestionariusza Ról Płciowych BSRI). Wedle co poniektórych filozofek feministycznych, osobowości androgyniczne odznaczają się naturą holistyczną i doświadczają dzięki temu całego zakresu ludzkich emocji. Andrea Dworkin, Monique Wittig czy Julia Kristeva postulowały ciągłość i wielopostaciowość płciową albo wręcz destrukcyjną rolę wszelkich metafizycznych przekonań o istnieniu ustalonych tożsamości płciowych.
Badania socjopsychologiczne zainspirowały dziedziny związane z naukami biologicznymi do wysnucia wniosku, że nie istnieje wyraźna linia demarkacyjna między ciałem męskim a kobiecym. Z morfologicznego punktu widzenia można rozważać kontinuum. Sposób, w jaki pewne znamiona zostaną przypisane danej płci, odbywa się na zasadzie społecznej interpretacji tego, co rzeczywiste. Przy tym warto pamiętać, że nie odpowiada ona rozmaitości człowieczych istnień czy istot. Zbliżoną konstatację wyraziła Virginia Woolf gdy określała androgynię jako kontinuum, w obrębie którego można sobie wybrać miejsce – niezależnie od wpływów tradycji czy historii.
Krytyka konceptu androgynii opiera się na dwóch fundamentalnych kwestiach. Pierwsza dotyczy semantycznego brzemienia, przez które ten androgyn reprezentowałby męską postać wskutek maskulinum (jak w platońskim micie o Androgynie, opowieści Owidiusza o Hermafrodycie oraz w gnostyckich teoriach o pochodzeniu pierwszego człowieka) i w związku z tym przedstawienie androgyna kojarzyłoby się tak a nie inaczej. W przypadku polszczyzny daje się zastosować rodzaj nijaki i rozpatrywać „to androgyne” lub rzadko „to gynandro”, częściowo obchodząc dzięki temu dychotomiczną logikę językową i oswajając neutrum, co ponadto lepiej by oddawało ideę poliandrogynizmu, czyli podziału na jednostki męskie, kobiece bądź obojnacze.
Niezależnie jednak od nadanej nazwy, androgynia bywa interpretowana jako struktura statyczna, ignorująca kwestie polityczne, które mogą stać się motorem zmian społecznych, pozwalających na indywidualny rozwój i psychologiczną przemianę osobowościową. Feministki opowiadające się za separatyzmem, jak Mary Daly i Adrienne Rich, uznają, że zatarcie wszelkich różnic między płciami udaremnia wykorzystanie androgynii jako celu politycznego, gdyż do zadań programowych feminizmu należy właśnie wychwytywanie i nazywanie tych odrębności. Odrzucają tym samym postulat feminizmu liberalnego, by zaakceptować paradygmat androgyniczności i w tymże kierunku ulepszać struktury liberalne, co miałoby doprowadzić do feministycznego humanizmu, który w konsekwencji zlikwidowałby feminizm jako ruch emancypacyjny i wytworzyłby uniwersalną ideologię, umożliwiającą osiągnięcie bliżej niesprecyzowanej, jednolitej pełni człowieczeństwa. Takie ujęcie androgynii nazywane jest monoandrogynizmem, co oznacza, że idealna osobowość składałaby się z najlepszych cech kobiecych i męskich w jednej osobie.
Wedle radykalnych feministek kryje się za tym mimo wszystko patriarchalna mistyfikacja, ponieważ w androcentrycznej kulturze Zachodu androgynia leży w interesie mężczyzn, jako że to oni chcą stać się androgyniczni, aby zanegować to, co kobiece.
Mary Daly rozszerza swoje rozważania o przestrzeń religii, konstatując, iż w chrześcijaństwie doszło do pokonania twórczej siły dawnych bogiń, zastąpionych „androgynicznym, słodkim Jezusem”.
Stwierdzając zatem, że „zabieranie miejsca kobietom jest antyfeministyczne”, odnoszę się do filozofii feminizmu radykalno-kulturowego, ponieważ nie popieram tego, by rezygnacja z płciowej dyferencjacji podziałała jako reakcyjne narzędzie do rugowania kobiet z forum publicznego, zabierania im głosu albo wręcz przejmowania i zdominowania inkluzyjnych przestrzeni kobiecych. Przykładowo Jezus ujmowany jako androgyne odegrał rolę „niewydarzonej, transpłciowej, partenogenetycznej córki ucieleśniającej zarówno męskie, jak i żeńskie role, jako pan, zbawiciel i ofiara; stanowił logiczny surogat żeńskiej zasady”, jak udowadnia Mary Daly. Pewne tropy dotyczące Anny, Marii i Jezusa personifikujących boginiczną trójcę można odnaleźć także w książce Anny Kohli „Trzy kolory Bogini”.
Druga strona krytycznego podejścia odnosi się do ujednolicenia płci, które zachodzi przy udziale mitycznego androgyne lub androgyna. Niestety, utwierdza ono tradycyjnie rozumienie kobiecości i męskości oraz podtrzymuje wartościującą hierarchię pomiędzy płciami. Prowadzi to do immanentnego paradoksu pojęciowego. Polega on na tym, że podczas rozważań oraz wypowiadania się o androgynii uwaga wciąż i na nowo zostaje skierowana na punkt wyjścia czy odniesienia, które idea androgynii stara się rozwikłać, czyli na utrwalone i normatywizacyjne wytyczanie granicy między kobiecością a męskością. Aby temu zapobiec, należałoby nie ustalać androgynii definicyjnie, lecz pojmować ją jako epistemologicznie otwarty termin do zastosowania w społecznej oraz indywidualnej przemianie.
Następne pytanie krytyczne każe się zastanowić, czy realnie zachodzące przeobrażenia socjologiczno-kulturowe doprowadzą do takiej modyfikacji siły znaczeń i definicji między płciami, że wyobrażenie o androgyne nie będzie ocenione li tylko jako zjawisko przejściowe, lecz również jako koncept płodny heurystycznie. W końcu empiryczne obserwacje wskazują na proces wzajemnego zbliżania się płci we współczesnych społeczeństwach, podczas którego hierarchiczny kontrakt genderowy traci zinstytucjonalizowaną stabilność – kontury między kobiecością i męskością zaś zacierają się.
W teoriach opracowanych przez Judith Butler, Majorie Garber czy Joan Riviere odrzuca się pojęcie androgynii jako przestarzałe, nabrzmiałe i staroświeckie. Zamiast tego opisuje się transgenderyzm, transgresję, cross dressing, gender blending czy gender crossing. Nie chodzi tu bynajmniej jedynie o zabawę strojami i stylizacjami, co zresztą można było obserwować także w latach osiemdziesiątych, gdy rozgłos zyskały takie postaci jak David Bowie, Madonna, Michael Jackson czy Boy George i ówcześnie równie powierzchownie prowadzono popkulturowy dyskurs o androgynii. Cross dressing ma obejmować też odpowiednie ustawienie całej osobowości, publiczny i prywatny występ, przyjęcie społecznej pozycji wedle wybranej przez siebie roli. Idąc tym tropem, książki „Lata nauki Wilhelma Meistra” J. W. Goethego czy „Orlando” V. Woolf zyskują nowe interpretacje w nurcie poetyki cross dressingu, zrównanego tutaj z androgynią.
Gertrud Lehnert natomiast konsekwentnie zastępuje androgynię pojęciem permanentnego ruchu, maskarady: zarówno kobiecej, jak i męskiej, a jednocześnie ani kobiecej, ani męskiej – bardziej krzyżującej się, w obydwojgu uczestniczącej, będącej nie stale, a na poszukiwaniach czegoś innego, tym samym niemogącej osiągnąć stabilnej pozycji.
Stąd obecnie androgynię rozumie się jako nie tyle harmonizującą, ile nieciągłą figurę, która dzięki wewnętrznym odmiennościom i asymetriom może zostać produktywnie wykorzystana przez współczesny dyskurs o płci. Sądzę, że warto przy tym zastrzec, by nie działo się to kosztem odwrotu od politycznej egalitaryzacji kobiet.
Mogłabyś opowiedzieć więcej o swoich planach na przyszłość? Wiemy, że wydajesz nowy tomik. Czy będzie to kontynuacja dzieł poetyckich i wciąż mocno wolnościowy i płciowy manifest czy też pójdziesz w innym kierunku?
Instancja przemawiająca w „Orzechni (…)” wychynuje się z opar transhumanizmu, który pokłada nadzieję w etycznym imperatywie, postulującym, że postęp i polepszenie kondycji człowieka jako istoty rozumnej, oświeceniowej ma poskutkować ukierunkowaną, moralną i racjonalną zmianą przeciwstawioną stochastycznym, chaotycznym mutacjom genetycznym, materialnym czy informacyjnym. Natasha Vita-More, autorka „Manifestu transhumanizmu”, snuje wizję o przenoszeniu się, o teleportacji pomiędzy powłokami takimi jak ciało homo sapiens, awatar, chmura cząsteczek. Implikuje to wielowymiarową topografię podmiotowości, w której „ja” podlega ciągłym procesom konstruowania i niedoskonałego pozszywania po to, by zachować zdolność do łączenia się z innymi, współwidzenia bez uzurpowania sobie prawa do stacjonarnego bycia.
Liryczną podmiotowość tomiku do życia powołuje oddech, a właściwie uprawa powietrza. Funkcja pobierania tlenu, podstawowa z antropologicznego punktu widzenia, okazuje się jednak ograniczona ze względu na dostępność surowca i jego jakość, skutecznie obniżaną przez, przykładowo, smog. Sprawczość instancji przemawiającej sprowadza się do praktyki ustanawianej w polu barier postawionych przez bankowe nominały, historyczność, lokalność, nieprzystawalność emocjonalną, niedostateczną responsywność. Jaźń, spójna wewnętrznie wskutek procesów kulturowych czy urodzeniowych (biologicznych), zahacza o regulatywną, hamującą fikcję. Podmiotowość zatem musi zacząć nabierać cech cyborga/ cyborgini, organizmu cybernetycznego, hybrydy maszyny i organizmu, by wytworzyć narracyjną prawomocność dla całego spektrum niespójności.
Cyborgini potrzebuje także sieci powiązań na światową skalę, by dokonywać przekładów wiedzy między wspólnotami zróżnicowanymi pod względem pozycji i stosunków sił. Krytycznie teoretyzuje produkcję znaczeń i ciał – nie żeby zaprzeczać ich istnieniu, lecz by zacząć żyć wśród znaczeń i ciał zwierzęcych, korzennych, warzywnych, mających jakąś szansę na przyszłość.
Syntetyczna replikacja cyborgów/ cyborgiń nawiązuje jednocześnie do czasów po Freudowskim zabójstwie ojca, założyciela hordy pierwotnej. Matriarchalne korzenie pod postacią boginicznej Orzechnini przypominają z kolei o morderstwie bardziej archaicznym, dotyczącym kobiety-matki, koniecznym do ustanowienia pewnego typu porządku we wspólnocie sytuującej wiedzę i spisującej historię. Miejsce zgładzonej Orzechnini przejmują, jak w wizji Irigaray, usłużne Ateny, zrodzone jedynie z umysłu Ojca-Króla, zdane całkowicie na jego żołd, na służbę mężczyznom u władzy. Cyborgi(nie) podejmują walkę, żeby chronić się przed pogrzebaniem, unicestwieniem, czym zaburzają ład spatriarchalizowanego ogniska domowego, porządek zmechanizowanego miasta.
Pobyt in utero, powrót do Orzechnini, przywraca język, odwraca matrycę maskulinistycznej, fallogocentrycznej retoryki, ponownie powołuje instancję czerpiącą z tricefalicznej, trójbarwnej, boginicznej symboliki i lingwistyki: babki Orzechnini, matki Orzechnicy, córki Orzechniczki. Istnienie kobiecej genealogii staje się Irigarayowską koniecznością, ażeby nie zostać wspólniczkami zabójstwa matki/ babki, aby zdobyć i ochronić cybernetyczną tożsamość.
Może zastanawiać, skąd pomysł podjęcia takiego projektu w postaci tomiku poezji. Katie King w analizie produkcji wiersza jako przedmiotu o literackiej wartości, wyłaniania się cielesnej literatury na przecięciu sztuki, biznesu i technologii, ukuła termin aparatu produkcji literackiej. O ile romantyczne narracje od czasów Sturm und Drang wykazywały pokrewieństwo poezji i organizmów, o tyle w „Orzechni (…)” nie mamy jasnych i odrębnych idei. Na skrzyżowaniu eksperymentów nauk przyrodniczych, ich opisywania oraz innych biznesowych praktyk i technologii wyłaniają się rozmaite, skonfliktowane ciała rządzone biologią. Poezja z kolei umożliwia na te punkty styku zaprosić odpowiedniki żywego języka, wdzierającego się w wytwarzanie wartości literackiej. Przynosi nadzieję na swobodne konwersacje rewizualizujące świat w niebinarną, nieantropocentryczną antyestetykę, w genealogie bez konieczności zbawiania, w cząstkowe powinowactwa, w transhumanistyczną relacyjność.
Tak czy siak nie zamierzam narzucać tego, jak odbierać „Orzechnię (…)”, dlatego też to, o czym będzie ów tomik, każda osoba czytająca odpowie sobie na swój sposób. Powyżej umieszczam wyłącznie urywek z moich przemyśleń i lektur.
Czemu pisanie? W Twoich dziełach często pojawiają się nauki ścisłe, ukazując ironiczne sztuczne pojmowanie człowieczeństwa. Co skłoniło Cię abyś wybrała pisarską drogę?
Zainteresowanie naukami ścisłymi i przyrodniczymi wynika z mojego wykształcenia, a także osobistych inklinacji. Pisarstwem, a raczej pisaniem poezji, nie zajmuję się na co dzień. Twórczość pozwala mi dać wyraz eklektyzmowi intelektualnemu oraz różnorodności i dynamice pól inspiracyjnych. Być może zabawnie to brzmi, jednak to twórczość literacka umożliwia mi wykorzystać pretensjonalny potencjał, tkwiący w języku, którym się posługuję.
Pokazuje mi, że nie ma nic złego w byciu dziwaczną_ym_em, dziwaczką, dziwaczem, dziwem, dziwakiem czy dziwką.
W całym wywiadzie przewija się słowo, bądź jego odmiana czy forma przymiotnikowa, „dziwak”. Zaciekawiłaś mnie, ponieważ chwilę wcześniej mówiłaś, o odbieraniu Cię przez część rodziny jako nie człowieka, a dziwaka. Jakby jedno wykluczało drugie. Więc wrócę, jeszcze przed chwilą miałam do czynienia z dość pejoratywnym wybrzmieniem, aż nagle mówisz, że „nie ma nic złego w byciu dziwaczną_ym_em, dziwaczką, dziwaczem, dziwem, dziwakiem”. Mam więc pewien dysonans i nachodzi mnie refleksja, czy rzeczywiście w to wierzysz, czy jedynie pisanie pokazuje Ci pewną rzecz, ale jeszcze jesteś na drodze do zrozumienia i poczucia w pełni tego stwierdzenia? W końcu samo użyłoś słowa „pokazuje”. Mam wrażenie, że słowo „dziwak” działa na Ciebie bardzo emocjonalnie i dwojako jakbyś wciąż przechodziła z jednej granicy w drugą, a czasem po prostu była na granicy i myślała, w którą stronę pójść – w środowisko obelg i odrzucenia lub w świat samoakceptacji.
Pytaniem tym wracamy do kwestii subwersji językowej. Queerowanie albo udziwnianie języka obejmuje też zmianę intencji i semantyki. Łatka „dziwaka” towarzyszyła mi częściej w młodości, z rzadka ujmowano ją dyplomatyczniej jako „ekscentryczność” i chyba najczęściej nazywała mnie tak jedna z bliskich znajomych. Oprócz tego Pojęcie „dziwaka” wydaje mi się dobrze kryć w sobie całe spektrum kolącej, niewygodnej, nazbyt zindywidualizowanej obcości, określanej znacznie ostrzej, lecz tych inwektyw nie zamierzam cytować. O ile inność pozostaje egzotyczna i atrakcyjna turystycznie, jeśli nie zabiera zbyt dużo przestrzeni „sukcesów i inteligencji”, o tyle jaskrawieje, gdy zaczyna przemawiać postulatami albo przeciwko władzy np. patriarchatu lub zwyczajnie miesza prywatne z politycznym, choć podział na te sfery obaliła właśnie w dużej mierze myśl feministyczna. Cóżeż oznacza bowiem prywatność? Umiejętność zachowania czegoś dla siebie? Z jakich pobudek? Czyż czasami nie po to, by maskować opresję pod pozorami niechby i szczęśliwej, normalnej rodziny? Aby nie paść ofiarą ostracyzmu i wytykania palcami? Jeśli zatem mówię o sobie jako „dziwaczka”, „dziwo”, „dziwacze”, „dziwak”, „dziwka”, „suka”, to przytaczam te obelżywe lub pejoratywne określenia (włączywszy te niewymienione tutaj) jako swego rodzaju mechanizm obronny, dzięki któremu ich zastosowanie traci na obraźliwej mocy. Przykłady tego typu strategii można mnożyć, m.in. osoby czarnoskóre mówiące o sobie „nigga”, raperki tytułujące się „bitch”, „boss bitch”, „boss ass bitch”, „rich bitch”, „crazy bitch”, „bad bitch”, „da baddest bitch”, „flame bitch”, uczestniczki_cy marszów szmat czy Mary Daly, która zalecała odzyskiwać terminy „czarownicy”, „wiedźmy”, „obłąkanej” spod patriarchalnych nadużyć. Co innego, gdy Ty tak się zdefiniujesz albo pozwolisz komuś tak się do Ciebie zwracać, a co innego, kiedy ktoś uprzywilejowany wyzywa Cię w ten sposób. Wobec tego chociaż co poniektórzy mogą mnie odbierać „jako nie człowieka, a dziwaka”, to wedle mnie samą etykietę łatwo oswoić, korzystając z samoposkramiającej się siły języka, a nie z aktu cenzury, jak to opisuje Judith Butler. Gorzej z podziałami, które istnieją w głowach ludzi. Czy fakt, że danego rzeczownika nie trzeba się bać, sprawi, że ksenofobia tych osób też zacznie tajać? Czy ich przekonam, że dziwak to także człowiek?
Odrębną sprawę stanowi kwestia tego, że wypowiedzenie inwektywy dookreśla nienazwane i chroni przed dysonansem poznawczym bądź w ogóle procesem epistemologicznym, zwalnia z obowiązku wczucia się, wsłuchania lub próby zrozumienia. Dla kogoś kobiecość i męskość oznaczają takie oczywistości, że dysforia płciowa, jeszcze taka niebinarna, wymyka się jakimkolwiek ramom pojmowania.
Dlatego nawet nie śmiem tuszyć, że wiele osób spośród moich bliskich zechce kiedykolwiek zaakceptować moją niebinarność, o ile tego dotychczas nie uczyniły. Mimo wszystko uważam za postęp, że moja matka zapewniła mnie, że przyszłaby na mój hipotetyczny, nieheteronormatywny ślub. Cieszę się, że nauczyła mnie bezwarunkowej miłości.
Czy masz swoje bohaterki pisarskie? Na ogół wiem, że mówisz o mocnej inspiracji Tokarczuk, Morisson, Jelinek i zagranicznymi raperkami. Czy jest jednak ktoś, kto – oprócz wpływu na kształtowanie się dykcji poetyckiej i poetycko-prozatorskiej – ma szczególne miejsce w prywatnym życiu?
Moje przyjaciółki (Iza, Pauliny, Moniki, Dagmara, Kate, Marta, Olga, …) wspierały mnie na twórczej drodze, czasami pół żartem, pół serio, niekiedy z nutą politowania, ale jednak. Przede wszystkim dziękuję za liczne inspiracje od ludzi, którym napotykam na swojej drodze przy poetyckich okazjach: Marii Cyranowicz, Joannie Roszak, Beacie Guli, Joannie Mueller, Joannie Łańcuckiej, Oli Wasilewskiej, Jerzemu Jarniewiczowi, Biance Rolando, Joannie Bociąg, Krzysztofowi Hoffmannowi, Aleksandrze Szwagrzyk-Dalasińskiej, Natalii Malek, Zofii Bałdydze, Katarzynie Michalczak, Jolancie Nawrot, Aldonie Kopkiewicz, Grażynie Wojcieszko, Anecie Kamińskiej, Monice Rak, Agnieszce Małgowskiej, Katarzynie Szopie, Joannie Bednarek, Rafałowi Gawinowi, Przemkowi Owczarkowi – i długo by jeszcze wymieniać. W związku z tym tych bohaterek pisarskich nagromadziło się sporo.
Jeśli idzie o samą dykcję poetycką, to fundamentalny wpływ na jej treść miały lektury feministyczne, począwszy od „Obywatelki” Manueli Gretkowskiej, „Świata bez kobiet” Agnieszki Graff, „Dam, rycerzy i feministek” Sławomiry Walczewskiej, poprzez „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy, monografie o filozofii feministycznej, o herstorii feminizmu, antologie artykułów feministycznych, tłumaczenia kanonicznych pozycji feminizmu zachodniego po poezję właśnie.
Ostatnio wpadła w moje ręce książka Jessiki Bennett „Feminist Fight Club. Jak przetrwać w seksistowskim miejscu pracy” w przekładzie Agaty Teperek i wbrew moim oczekiwaniom ta pozycja w nurcie feminizmu liberalnego (choć tego zrewidowanego od czasów „Mistyki kobiecości” Betty Friedan) dostarczyła mi wielu cennych rad w odniesieniu do życia pozazawodowego.
Przede wszystkim przypadła mi do gustu definicja „braggującej siostry”, z którą ma się niepisaną umowę o chwaleniu siebie nawzajem. Badania pokazują bowiem, że obecność kogoś, kto nam dopinguje, może wyjść nam tylko na dobre, niechby nawet ta osoba działała stronniczo. Bądźmy więc dla siebie braggującymi siostrami.
Łukasz Kaźmierczak / Łucja Kuttig – (to) autorze próz poetyckich Kokosty (Łódź, 2018) z kolażami Marty Motyl, wydanych w ramach nagrody głównej w konkursie im. J. Bierezina, a także tomiku Agresty (Poznań, 2019), który ujrzał światło dzienne dzięki nagrodzie głównej w konkursie im. K. Janickiego. Na okładkach do obydwu książek widnieją reprodukcje obrazów Joanny Łańcuckiej. Publikowało również w antologiach, czasopismach i w zinach. Tłumaczone było na język bułgarski przez Kruma Krumova. Obecnie pracuje nad tomikiem Orzechnia. Orzechnini – Orzechnica – Orzechniczka, który powstanie dzięki wsparciu z nagrody im. A. Włodka. Chętnie uczestniczy w feminariach Wspólnego Pokoju w Staromiejskim Domu Kultury.