PR kryzysu, PR nauczyciela
„Nauczyciele przegrywają strajk wizerunkowo” – pisze jeden z ogólnopolskich dzienników. Znany publicysta innej gazety dodaje: „Na własne życzenie”. Niżej podpisany stoi co prawda na stanowisku, że strajk to nie to samo co plebiscyt popularności – obawiam się jednak, że ta opinia przegrałaby wszelkie plebiscyty popularności. Świat lubi plebiscyty, lubi rywalizację, lubi zastanawiać się „kto wygra”. Że tym razem „przegrywają nauczyciele”? Widocznie tak ma być. Widocznie zasłużyli. Widocznie popełnili „niewybaczalne wizerunkowe błędy”. Co z tego, że pisali się na pracę w szkole, a nie na pracę w PR-ze.
Chociaż z tym drugim to nie byłbym taki pewien, bo coraz więcej pedagogów decyduje się zmienić zawód. Nie tylko w Polsce. W Wielkiej Brytanii, wedle niektórych szacunków, może być to niedługo 20 procent. Magazyn „Time” opublikował niedawno reportaż o zarobkach nauczycieli w Stanach – wielu amerykańskich pedagogów łapie dodatkowe fuchy, a nawet oddaje krew, aby opłacić rachunki. W wielu miejscach na świecie, świecie nastawionym na wyścig szczurów, na to, kto wygra, kto będzie pierwszy, kto będzie fajniejszy, niedochodowa, niedopłacona edukacja publiczna zdaje się coraz częściej przegrywać. Tyle, że razem z nią przegrywamy my wszyscy. Tak, ty też. Nawet jeśli nie podoba ci się strajk w polskiej edukacji. Nawet jeśli miałeś w liceum głupią facetkę od fizyki i chciałbyś ją obwinić o wszystko. To, że ją obwinisz, nie będzie miało żadnego znaczenia.
Nie każdy dobry nauczyciel wygląda jak John Keating ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. Istnieją pewne ogólne ramy tego, kim powinien być dobry nauczyciel, ale generalnie świetni pedagodzy są bardzo różni, a ich praca nie wydaje się „spektakularna”. Kiedy myślę o tych, którzy mieli wpływ na to, kim jestem, nie przypominam sobie żadnego „kapitanie, mój kapitanie”, żadnych inspirujących przemówień czy sloganów, które można by przerobić na mema i zrobić z nich viralową kampanię marketingową. Trafiałem zresztą na różnych pedagogów, również złych, przeciętnych, nudnych – ale wystarczyło, że trafiłem na tych kilku, którzy byli „po prostu” dobrzy, świetni w tym co robią. Tylko tyle i aż tyle.
Do VII Liceum Ogólnokształcącego w Poznaniu trafiłem jako skrajnie nieśmiały chłopak. Były jednak dwa momenty, spotkania, które niesamowicie mi pomogły. Pierwszym była lekcja rosyjskiego z prof. Sławomirą Wujec, bodaj pierwsze miejsce w nowej szkole, gdzie poczułem się naprawdę komfortowo. Pamiętam świetny kontakt z uczniem, i stworzenie atmosfery, która zachęca do komunikacji – a to absolutny fundament w nauce języka. To, że lekcja rosyjskiego kojarzyła mi się dobrze, musiało mieć wpływ na to, że później poszedłem na filologię rosyjsko-angielską. Choć zdawałem również na „czystą” anglistykę. Angielski zawdzięczam prof. Annie Malinowskiej. Z tych zajęć pamiętam dwie rzeczy – pierwszą, że nie ma lekko, trzeba się napocić, nie można tracić koncentracji i spoczywać na laurach. Drugą – poczucie idealnego przełożenia „potu” na rezultaty, czyli dowartościowanie progresu. Z początku szło mi źle, ale pierwszy semestr przy pewnym wysiłku udało mi się wyciągnąć na „trzy”, kolejny na „cztery” – i wtedy już zacząłem czuć, że to może być moja droga, mój „konik” (przy czym nie chodziło tu o wynik sensu stricto, a o progres w wyniku). U kogoś, który zasadniczo nie wiedział w czym może być dobry, ba, nie wiedział, że może być dobry w czymkolwiek, takie momenty niesamowicie zbudowały pewność siebie.
Była jeszcze dr Grażyna Jatczak, literaturoznawczyni z Instytutu Filologii Rosyjskiej, wulkan energii i wieloletnia opiekunka Teatru Studenckiego „Szutnik”, przez który sam się przewinąłem i który był dla mnie źródłem mnóstwa wspaniałych spotkań i znajomości. Dr Jatczak, ponadto, dowartościowywała każdą możliwą artystyczną działalność studentów, była jedną z bardzo, bardzo niewielu osób która poznała moje poetyckie juwenilia, i, o dziwo, nie potraktowała ich „z buta” (mimo ich młodzieńczej naiwności).
Nie tylko te postaci pamiętam. Był też mój licealny wychowawca Marcin Sypniewski, bardzo fajny człowiek (ale nie „za fajny”, jeśli wiecie, co mam na myśli). Był polonista Robert Ślotała, z którym nasza klasa miała zaledwie krótkie zastępstwo, ale każdy z nas go pamięta, bo w zasadzie z marszu kupił wszystkich swoją pasją i sposobem bycia. Ale jeśli miałbym komuś podziękować za to, gdzie jestem – byłaby to pani Wujec, Malinowska i Jatczak. Z językiem rosyjskim pracowałem przez kilka lat, jako lektor angielskiego pracuję nadal, w międzyczasie opublikowałem trzy książki poetyckie, z których dwie uznaję za przyzwoite i przynajmniej te dwie wokół języka, słów, komunikacji, kręcą się obsesyjnie. Z języka, słów, opowieści się składam, bez tego nie istnieję – a jednak nie da się z tego wszystkiego zrobić hollywoodzkiego filmu, nie jest to spektakularne, nie jest to medialne.
Nie jest i nie będzie – zawód nauczyciela to metodyczna praca z żywymi organizmami uczniowskimi, a każde z takich spotkań jest osobną historią, z których nie da się stworzyć jednego, prostego obrazu. Zawsze coś się wymknie. Wiem też jednak o tym, że niektórzy mieli gorsze niż ja szczęście i nie mogą opowiedzieć żadnej historii, w której to nauczyciel gra główną rolę. Wiem też, że im gorsze warunki dla edukacji, tym takich historii będzie mniej. Coraz więcej, z kolei, będzie młodych ludzi zostawionych samymi sobie. Którym też ktoś kiedyś powie, że „przegrali na własne życzenie”.